Wraz z moim Lubym mamy dziwny tryb podróżowania. Jeździmy na „wakacje” w marcu/kwietniu oraz w listopadzie. Wyjazdy trwają zwykle 3-5 dni, są fizycznie intensywne i organizowane raczej po kosztach. Czasem zagranica, czasem Polska, z przewodnikiem, bez ograniczeń.
Czemu wybieramy akurat te miesiące w roku? Ano zwykle pogoda jest wtedy znośna, taka akurat do dreptania bez udaru cieplnego lub odmrożeń. Miasta i miasteczka turystyczne są wtedy wyludnione, a tłumy to coś z topowych pozycji mojej listy „nienawidzę”. Również ceny wynajmu miejsc noclegowych/biletów lotniczych są przyjemniejsze. Co prawda część atrakcji jest wtedy zamknięta/nieogarnięta – ale daje to możliwość znalezienia większej ilości absurdów, więc jest i weselej.
Tym razem zaraz po Wszystkich Świętych wybyliśmy na 3 dni w Beskid Sądecki (to ta taka dziura między Tatrami a Bieszczadami). Teren znany głównie z miejscowości takich jak Krynica-Zdrój, Muszyna, Szczawnica, Nowy Sącz. Miejscowości uzdrowiskowe z „przepysznymi” wodami mineralnymi.
Objechaliśmy wszystkie te miasteczka i powiem Wam jedno: Polska jest piękna! Nawet jesienią, której szczerze nienawidziłam, ale jeśli cały czas świeci słoneczko i jest około 17 stopni – to mogę zacząć ją lubić. No dobra, powinnam to uściślić. Polska przyroda i zabytki, o które się dba w sposób rozsądny są piękne. Reszta pozostawia wiele do życzenia. Parę lat temu odwiedziliśmy miejscowość uzdrowiskową zaraz za czeską granicą – każdy budynek, każda ławeczka, latarnia, kosz na śmieci były utrzymane w jednym klimacie. Nie było syfu, reklam, neonów. U nas jest miszmasz, rozpierdziel i wolna amerykanka. Obok pięknej drewnianej willi stoi komunistyczny koszmarek i nowoczesny dom bez gustu w kolorze bliżej nieokreślonym. Czy ktoś to kiedyś prawnie ogarnie? Na serio mamy wiele do zaoferowania turystom, ale potencjał jest absolutnie niewykorzystany.